Blogger Backgrounds

Wednesday, December 28, 2011

Nie bylo "Swiatecznie", ale jest "po"

Z gory i z dolu przepraszam na wstepie za brak polskich czcionek. Od ostatniego wpisu komp nie dosc ze sie interentowo zawieszal, to jeszcze wirusisko jakies zlapal. Kichal i kaszlal, biedaczysko, wiec go szalikiem owijalam i spirytusinkiem nacieralam. Ale to co mi na ogol pomaga (nacieranie spirytusinkiem od wewnatrz), kompusiowi ni hu hu. Trza go bylo do specjalisty zawiezc i wnetrznosci mu wyczyscic. Po wyczyszczeniu nico juz mu tam nie pozostalo. Ani zdjec, ani osobistej buchalterii, ani nawet czcioneczek polskich. Odtwarzanie tego wszystkiego troche czasu zabralo i, jak widac, jeszcze sie nie zakonczylo.

Poziomica, jednakze, zdrowa tak na ciele, jak i na umysle (ze mnie piorun z jasnego nieba za to lgarstwo w zywe oczy nie trafil, to chyba tylko laska boska i niedopatrzenie!!!)

Znaczy sie na ciele nieco gardlowo niesprawna jestem, ale gadac i pyskowac zdolna (zawsze, he he he!!!) Zaszkodzily mi skoki temperaturowe, bo na sama Wigilie w gory od, tfu, kochanej rodzinki zwialam. Jestem cholera, ale przynajmniej nie zaklamana, totez nie mialam ochoty udawac ze im zycze wszystkiego najlepszego.

Za to w gorach trafilo sie nam cudowne towarzystwo z ktorym do bladego switu sie siedzialo, pilo, dymem okadzalo i spiewalo koledy, tudziez inne. nieco bardziej frywolne, przyspiewki. I bylo cudnie. Mroz az trzeszczal, gwiazdy wisialy na wyciagniecie reki, a potrawy wigilijne wlasnymi rekami wykonane znikaly w mgnieniu oka (nikogo nie otrulam, choc, z drugiej strony, za szybko stamtad wyjechalismy nie zostawiajac ni sladu, ni adresu, zeby ktos zdazyl sie poskarzyc).

Jak sie po raz kolejny przekonalam, nic mnie tak nie podnosi na duchu, jak spotkanie fajnych ludzi, ktorzy nie zadzieraja nosa, tylko widza w Poziomiastej normalnego, milego ludzia.

Do-sylwestrowe dni w Niujorku pogoda sie nie popisuje, ale Poziomiasta siedzi na chacie u Lwa, oblozona Himalajami ksiazek i pogodnie czeka na wiosne, a wraz z nia, na kolejna demolke w Ruince. Demolke, pod wlasne, miejmy nadzieje, ze w koncu permanentne lokum gdzie bedzie sobie sterem, zeglarzem i okretem a pasazerowie beda mogli narzekac na kuchnie i obsluge jedynie cichutko i pod nosem. Gdzie nikt nie bedzie krytykowal poziomczanego zwyczaju czytania przy jedzeniu lub poziomczanego gustu muzycznego i innych upodoban. Gdzie moze byc ciasno w sensie przestrzennym, ale nie bedzie ograniczen umyslowych, bo "tak nie wypada takiej starej babie" (to bylo o mnie, jakby ktos nie skumal).

I bedzie fajnie!

A Poziomiec moze wreszcie zabierze sie za reanimacje obu usnietych blogow!

Wednesday, November 9, 2011

Before I die, I want to...

Gdy remontuje się jakiś budynek, chodnik dookoła owego obiektu obastawia się wysokimi drewnianymi płytami, żeby publika się nie plątała i nie dostawała w głowę (bo koszta sądowe mogłyby łatwo zamienić zysk w stratę). W jednym takim miejscu na szanownym Brooklynie ową obskurną przestrzeń ktoś postanowił zamienić w coś ciekawszego - miejsce gdzie ludzie mogliby zapisać swoje marzenia i plany. Płyty pomalowano na czarno, a na górze biegnie napis : Before I die, I want to (zanim umrę, chciałbym). Każdy, kto ma taką ochotę, może wziąść do ręki kredę i napisać co pragnie osiągnąć lub doznać przed zejściem z tego najpiękniejszego ze światów.

Poziomiasta zaplątała się w tamte okolice, poczytała co napisali inni (niektóre pomysły były świrnięte, inne ściskały serce, większość wzruszała autentyzmem) i podumała nad swoimi marzeniami.

Po pierwsze, zobaczyć jak Ptysiński wyrasta na mądrego i szczęśliwego człowieka.

Po drugie, móc spokojnie pić poranną kawę siedząc we własnym ogródku (czytaj wyprowadzka z dala od rodzinnej upierdliwości)

Po trzecie... tu miałam niejaki problem. Ktoś napisał, że chce żyć (dużymi literami i z wykrzyknikiem), ale życie oznacza i dobre i złe. Wzloty i upadki na rozklapany nos. Wszystkiego dużo i intensywnie jak na karuzeli. Na razie to mam tego dosyć, więc zmieniłam trzecie: Chcę mieć do czego dążyć i na co czekać, chcę marzeń, które wywołują przyjemny dreszcz adrenaliny na plecach, chce, żeby nigdy nie zabrakło mi celów.

Friday, October 28, 2011

List do Brata

Po naszej przedwczorajszej rozmowie telefonicznej kręcę się jak toto w przeręblu i nie mogę sobie dać rady z nawałem myśli. Za dużo rzeczy zostało niedopowiedzianych i męczy mnie to potężnie.

Wtrąciłeś się w moją dyskusję z Mamą, choć nie można tego nazwać dyskusją. Chciałam dowiedzieć się co się stało z wiertarką, która nagle wyparowała z mieszkania, a Mama, jak zwykle, wyjechała z zarzutami, że ją okradam i maltretuję. Twoja rada była prosta - dać sobie siana z wiertarką i nie zaogniać sytuacji. Zapytałam się czemu mnie tak skwapliwie namawiasz, żebym sobie dała spokój z szukaniem narzędzia, które nie dość, że nieźle kosztowało, to jeszcze było mi pożyczone. Mam poważne podejrzenia, że Twój syn sprzedał wiertarkę za przysłowiową czapkę gruszek, bo zniknęła też ładowarka, a istotnie do niczego im nie była potrzebna. Mogłabym zrozumieć gdybyś sugerował, że została komuś pożyczona, albo się zapodziała, ale Ty najpierw zaprzeczyłeś, że sam ją wziąłeś (o czym wiedziałam), a potem cały czas powtarzałeś, żebym dała sobie spokój z szukaniem, bo to tylko rozjątrzy problemy. Będę miała kasę, to sobie kupię lepszą i po krzyku. Po co teraz się żreć.
Po co?
Może dlatego, że nie była to jedyna rzecz która przepadła, choć najbardziej wartościowa finansowo. Może dlatego, że zabrałam już z domu wszystkie dokumenty, a klucze noszę przy sobie, żeby mi nie wyparowały z torby, tak jak klucz od skrzynki pocztowej. Może dlatego, że zabieranie mi moich prywatnych rzeczy mnie wkurza i uważam to za część taktyki mającej na celu zmęczenie mnie i zmuszenie do wyprowadzki.

Mówiłeś, że to naturalna część tego "procesu rozwodowego", jak nazwałam moją separację od rodziny. Ty sam przeżyłeś stosunkowo niedawno swój rozwód i wiesz, że takie rzeczy są normalne. Należy to olać i się nie przejmować. Ex-bratowa zabrała Ci wszystkie rzeczy z kuchni, włącznie z szafkami, ale Ty się tym nie przejąłeś.

Tylko, że była to nieco inna sytuacja. Ona się już wyprowadziła. Oczywiste było, że nie wróci, więc potraktowałeś stratę kuchni jako cenę za spokój. Ja nadal mieszkam wspólnie i nie wiem co jeszcze wyskoczy, choć na to jest, oczywiście prosta rada - wynieść się tak jak stoję. 

Czemu tego nie robię? Bo widziałam na Twoim przykładzie, jaki błąd popełniłeś, że nie pociągnąłeś podziału majątku zaraz po orzeczeniu rozwodu. Zostawiłeś sprawę niedokończoną, która, jak mi się wydaje, właśnie pokazała swoje paskudne oblicze.

Ja tego błędu nie mam zamiaru popełniać. Nie chcę za rok, czy kilka lat, przekonać się, że czekają na spłacenie jakieś długi. Muszę widzieć dokładnie jakie są moje zobowiązania, by nie dać się wpuścić w kanał przez moją Mamę - doświadczoną księgową.

Ale moja sytuacja Ciebie nie interesuje, bo jedyne co chcesz to święty spokój. Chcesz, żeby Twój syn miał ten cholerny pokój, który był mu obiecany. By miał warunki do których był przyzwyczajony w Polsce. By w domu był spokój i żebyś nie musiał się martwić. Byś mógł przyjeżdzać do Stanów, wstąpić do mnie, napić się wódki ze mną i Lwem i pogadać o duperelkach.

Super! Nie zaprzeczę, że śliczna wizja i coś we mnie wciąż jeszcze chce tego samego.
Tylko obawiam się, że sprawy zaszły już za daleko.

Odebrałam Mamie kontrolę nad Ruinką i finansami, więc bezapelacyjnie zostałam uznana za złodziejkę. Odebrałam jej władzę nad sobą i Małym. Może sobie żądać, żebym się wyprowadziła, a ja nawet nie zniżam się do odpowiedzi. Naciski moralne i wyzywanie mnie od najgorszych nie sktukują. Dla osoby, która de facto kierowała rodziną, jest to cios, którego nie można przeżyć. Jestem dla niej straszliwą przeszkodą w jej planach. Twój syn przejął ten pogląd. Mama obiecała mu wiele rzeczy - osobny pokój, wypasiony sprzęt i samochód, a tu nagle okazuje się, że nie może tego zrealizować przeze mnie bo trzymam w łapie gros przychodów.
Ty też przejmiesz ten pogląd. Jeśli już tak się nie stało. To Twój syn i chcesz, żeby miał co sobie wymarzy.
Rozumiem.
Ale nie pójdę na taki układ.
Moje priorytety są inne.
Remont Ruinki, żeby się draństwo nie rozwaliło.
Samochód dla Lwa, który tam harował niezliczone godziny zupełnie nieodpłatnie.
Pływanie dla Małego, jeśli będzie się ładnie uczył.
Sensowne mieszkanie dla nas.

I dlatego, mimo, że malutka cząsteczka mnie chciałaby wrócić do tego co było przed kilkoma miesiącami, wiem, że się nie da.
Zresztą, nawet gdybyś miał najszczersze chęci bycia ogniwem pośrednim i negocjatorem pomiędzy nami, nie wierzę, żeby Ci się to udało. Wiem jaki z natury jesteś niekonsekwentny i zmienny w poglądach. Będąc terapeutką rodzinną wiem jakie to ogromnie trudne by sprawić, żeby jedna strona chciała zrozumieć drugą i wzajemnie. Nie masz szans. Zwłaszcza będąc daleko.
Więc nie próbuj grać na obie strony.
Po prostu Ci nie wierzę.
I dlatego nie napijemy się razem wódeczki.

Friday, October 21, 2011

Kobita z młotkiem

Pojechałam dzisiaj Ruinkę sprzątać i inspekcję malutką wykonać. Po Irce-huraganie trzeba się było zająć problemem podtapiania budyneczku. Lew niemal prosto z samolototu zabrał się za roboty ziemno-budowlane. Dwa miesiące później i dwa kontenery gruzu mniej kupa śmieci wygląda tak.


Nie mamy młota pneumatycznego do rozwalania tych co większych kawałków. Lwi młot się zepsuł. Plan kupienia jakiegoś bardziewnego tylko na teraz coś się rozpełzł po kościach i pozostało podstawowe narzędzie, czyli młotek. Z doczepioną do niego kobitą.

Puściłam sobie energiczną muzyczkę i kamyczek za kamyczkiem, łupnięcie za łupnięciem zaczęłam się wgryzać. Wizualnie kamoli się namożyło, ale to już tylko malutkie, które teraz w reklamóweczki popakuję i nielegalnie w zwykłych śmieciach będę wynosić.



A co najśmieszniejsze; w sumie wcale nie musiałam tego robić. Tylko, że ja to po prostu lubie.

Kobity z młotkiem należy się obawiać. Bo jak z rozmachu łupnie...

Monday, October 10, 2011

Tymczasem...

Nie to, że się skarżę na moją prześliczną, ukochaną, francowatą zarazę, zwaną komórką.
Nawet nie śmiem.
Stwór żyjący w Hamerykańskim Niujorku, w dwudziestym pierwszym wieku, z lekka, lub nawet z ciężka uzależniony od internetu, posiadacz potomstwa i prowadzący nieustabilizowany i koszmarnie nieregularny tryb życia NIE BęDZIE narzekać na własną komórkę ze strachu, że się ustrojstwo obrazi.

Ale skoro paskuda posiada funkcję internetu i pisać z niej można, to czemu wykonanie choćby krótkiego wpisu na blogu to ćwiczenie nie tylko dla kciuków, ale też na zachowanie spokoju w sytuacjach eksteremalnych.
Kursor przeskakuje jak pijany, litery pojawiają się z opóźnieniem, błędy nie dają się wykasować, o pewnej płynności pisania już nawet nie wspomnę. A wspomnieć o ostatnim rachunku??? Lepiej nie. Zgrzytanie zębów pewnie w Ojczyźnie było słyszalne, tylko naukowcy nie potrafili go zidetyfickować i podciągneli pod jakieś zaburzenia w czasoprzestrzeni.

Niestety jestem w dużej mierze zdana jedynie na komórkę.
W miejscu zamieszkania (nie nazwę tego domem, tfu!) internetu nie mam. U Lwa co prawda jest, ale... jakby mi spokoju i prywatności brakowało. Nie umiem pisać jak mi ktoś dajmy na to przez ramię zagląda lub pyta kiedy skończę, więc prewencyjnie nie pisuję u Lwa. Chyba, że jestem tam sama, ale wtedy przeważnie pojawiają się obowiazki, których nie śmiem zaniedbać.

Tyle w kwestii technicznej i wyjaśniającej czemu mnie nie ma.

A gdzie jestem gdy mnie nie ma? Trudno nawet odpowiedzieć na to pytanie. Wszystko zrobiło się potwornie tymczasowe. żyję z godziny na godzinę, z tygodnia na tydzień i nie mam pojęcia kiedy to się skończy. Wiem, że się wyprowadzę z tego mejsca którego nie mam zamiaru nazywać domem. Wyprowadzę się najdalej jak tylko mogę, ale zanim spakuję tobołki, muszę się upewnić czy wszystko co moje jest zabrane, czy wszystkie sprawy są zamknięte i czy niczego nie zaniedbałam. Bo nie mam zamiaru wracać. Nawet po szczoteczkę do zębów.

Zanim to nastąpi poukłdałam się jako tako w przydzielonym mi pokoju. Mimo zakazu nawet rozpanoszyłam się w  lodówce (ależ jestem bezczelna, prawda?) Mama powiedziała mi jawnie, że będzie mnie gnębić dopóki się nie wyprowadzę, ale troszeczkę wyprostowałam jej myślenie zgłoszeniem na policję i od tego czasu mam względny spokój. Ten przed burzą, ale jednak spokój.

Pracuję jako opiekunka dwójki dzieci, przyjaciól Bąbla za podwórka. Nie są to kokosy i nie zawsze wiem kiedy i czy będę pracować, ale przynajmniej pracuję z Dzieckiem. Jest wręcz atutem, a nie zawadą.

Ruinka, całe szczęście, się trzyma. Choć sezon grzewczy martwi mnie na poważnie. Kolejny rok prowizorki, ale to co wkurza mnie niebotycznie, to fakt, że w TYM roku to nie była kwestia braku pieniedzy czy czasu. Można było zrobić o wiele więcej i naprawdę zabezpieczyć ten dom na zimę. Tylko trzeba było do tego współpracy wszystkich. A ja obawiam się, że współpraca w moim przypadku miałaby oznaczać zbyt wielką uległość na którą nie mogłam się zgodzić.

Może zima nie będzie taka zła?

Na razie życie  wymaga ode mnie elastyczności i świetnej organizacji. Niesprecyzowane tęsknoty poklepuję po główkach i namawiam, żeby jeszcze troszeczkę pospały. Może do wiosny, gdy bądzie ciepło i miło. Ze sprecyzowanymi usiłuję argumentować logicznie.

I czekam cierpliwie na moment swojego objawienia, kiedy w końcu to wszyskto nabierze sensu.

PS wiem, że Ptyśkowy blog zaniedbałam haniebnie. Tematy mi się mnożą lecz nie nadążam. Jak z wieloma innymi rzeczami. Kiedyś, gdy już się co nieco poukłada, wrócę i spróbuję ponadrabiać.

Tuesday, September 13, 2011

Zeszły miesiąc

Zastanawiam się jak zacząć i nie mam pomysłu.

To był ciężki miesiąc. Pod wieloma względami koszmarny, a jednocześnie był to miesiąc w czasie którego bardzo wiele zdobyłam i się nauczyłam. Przekonałam się że warto walczyć o coś co się bardzo kocha, nawet jeśli walka wydaje się beznadziejna. Przekonałam się, że można patrzeć na tą samą sytuację zupełnie odwrotnie. Wiem jak ważne jest wsparcie innych, nawet nieświadome. Zostałam czarną owcą w mojej rodzinie, i nie przeszkadza mi to bynajmniej, bo dowiedziałam się jakie świństwo planowała mi zrobić moja mama. Dowiedziałam się, że jestem o wiele silniejsza niż sądziłam, a co ciekawsze, ona też się o tym dowiedziała. 

Mam jasny plan na przyszłość, mimo, że szalenie pracochłonny i męczący, ale da mi szansę na święty spokój od niej.

Nie rozumiem tylko jednego - po co zaczynała tą wojnę? Miała pełną kontrolę i władzę w rodzinie. Wszystko szło w dobrym kierunku, więc po cholerę atakowała? Miała pretensję, że źle traktuję mojego bratanka, że nie jestem dla niego wyrozumialsza i mam jakieś wymagania. Potem zderewowała się, że Lwu także nie podoba się zachowanie Młodego i wtedy puściły jej jakieś hamulce. Usiłowała wbić klin w nasz związek przy pomocy kłamstw. Gdyby jej się udało, zostałabym sama, totalnie zdołowana i bezbronna. To, że Lew ma do mnie zaufanie musiało ją nieźle zaskoczyć (mnie w zasadzie też zaskoczyło).
Potem wciągnęła w zawody mojego brata. Tu poszło jej lepiej, ale mój brat nie jest facetem który nadaje się na stałą podporę. Zbyt często zmienia zdanie i jest zbyt niekonsekwentny, choć przyznaję, że miewa niezłe zagrywki i kilka razy niemal dałam się nabrać na jego blefy.

A potem było najlepsze - pod pozorem pogodzenia rodziny podpisaliśmy umowę, co komu przypada i skąd będą płynąć płatności na finansowe zobowiązania. Następnego dnia po podpisaniu dowiedziałam się, że to co moja mama mi obiecała było w rzeczywistości już moje i z prawnego punktu widzenia zrobiła mnie klasycznie na szaro. Mi przypadała wcale nielekka robota i płacenie jej rachunków, natomiast ona sobie mogła zarządzać całym spadkiem po ojcu na potrzeby własne. A kilka dni później wyprowadziła mnie i Ptyśka do salonu, bo obiecała bratankowi, sypialnię (wszak dorastający facet musi mieć swój własny pokój). Dla ukoronowania sukcesu, babcia opijała zwycięstwo moim winem w moich kieliszkach. Ze mnie tego wieczoru nie udusiło z furii zawdzięczam ogólnie niskiemu ciśnieniu.

Ale z wysokiego konia upada się znacznie boleśniej, o czym mama się właśnie przekonuje. Sprawdziłam jej blef i nie może użyć tej umowy przeciwko mnie. Skonsultowałam się z prawnikiem i wiem już prawie do końca na czym stoimy - ja na twardym gruncie, a ona po pas w błocie. Gdy zaczęła to sobie uświadamiać, przeklęła mnie i Ptyśka na wieki wieków i znakiem krzyża (na serio! Nie odważyłabym się czegoś takiego wymyśleć dla ubarwiania wpisu). Teraz nakręca rodzinę i znajomych przeciwko mnie.

Wesoło, prawda? Ale nic nie poradzę, że nie potrafię stulić uszu jak się miesza z błotem tych których kocham i, że mam upierdliwy charakter.

Za to pogoda jest piękna. Ptysiek czeka niecierpliwie na swoje siódme urodziny, a za kilka godzin jedziemy na lotnisko odebrać Lwa z samolotu.

Wednesday, August 10, 2011

Trzynastego

W pechowe trzynastki nie wierzyłam od dzieciństwa kiedy to zrobiłam sobie eskperyment i sprawdzałam jak te trzynaste dni miesiąca na mnie działają. Wyszło, że nijak, bo niektóre były pechowe, inne fajne a jeszcze inne OK. Ale tym razem nie mam złudzeń. Trzynastego sierpnia Lew wyjeżdza do Polski rozpocząć proces sprzedawania swojej polandzkiej chałupki, a jednocześnie tego samego dnia rodzinka przybywa na Niujorskie łono.

Wczoraj cały dzień walczyłam z myślą, żeby wyżebrać, czy zapożyczyć się, kupić bilet i jechać razem z nim. Wizja pozostania tutaj samotnie, z wrogo nastawioną rodziną wywołuje we mnie odruchy wymiotne. Powstrzymała mnie tylko resztka poczucia obowiązku (którego to poczucia podobno nie mam), oraz świadomość, że to by była klasyczna ucieczka przed problemami, a raczej jednym wielkim i obrzydliwym problemem. Poziomiec lubi uciekać przed problemami, ale wie, że ten odruch należy w sobie zwalczyć, bo problem pozostawiony sam sobie lubi pęcznieć i rozmnażać się jak wirus.

Poza tym, rodzinie właśnie o to chodzi. Chcą żebym uciekała, żebym się czuła stłamszona i bez wyjścia. Nie mogę im dać tej satysfakcji.

Ale myśl jest i kusi. Nie sądziłam, że po ostatnim wyjeździe tak szybko pociągnie mnie nazad. Myślałam szczerze, że nastawienie mojej rodzinki skopało dla mnie ogromną część tej radości którą odczuwałam zawsze wracając do Ojczyzny. Bo wraca się przede wszystkim do ludzi a tu spora część jest wroga, wrogo nastawiana (Babcia sama mi powiedziała, że wyrobi mi taką opinię, że nie odważę się więcej w Polsce pokazać), lub w najlepszym wypadku obojętna.

Idiotycznie nieracjonalne uczucie ta tęsknota do kraju. Tak bezsensowne i wbrew zdrowemu rozsądkowi, że MUSI być prawdziwe. Na palcach jednej rąki mogłabym policzyć takie właśnie uczucia, które nie mają nic wspólnego z rozumem, ale są. A skoro trwają mimo upływu lat, nie mam wyboru, muszę im wierzyć.

Tym niemniej obywiam się nabliższych tygodni.

Poziomiec na ogół się nie modli, bo nie lubi zachowań typu "jak trwoga, to do Boga". Jednak gdybym miała poprosić o coś Siłę Wyższą, to poproszę o dystans. I o poczucie humoru. I o dużą ilość jakiegoś zajęcia.


Posłuchajcie sobie, a ja... będę wpadać na blogi o ile się da, by podładować psychiczne baterie.